Parę miesięcy temu, po pożarze katedry Notre-Dame, obiecałam sobie, że przeczytam oryginalną historię o słynnym dzwonniku. I ten czas wreszcie nadszedł, a ja, która dotychczas znałam jedynie disneyowską wersję tej opowieści, mogę kręcić tylko z niedowierzaniem głową, jak bardzo ta bajka różni się od oryginału Wiktora Hugo.
Fabułę chyba każdy mniej więcej zna - albo tylko tak mu się wydaje. Zacznijmy więc od początku - wszystko zaczyna się od święta błaznów, a pierwszym ważnym bohaterem, jakiego poznajemy i którego losy śledzimy przez sporą część książki, jest... Piotr Gringoire. A któż to taki, zapytacie. Otóż, poeta, który wystawiał sztukę na cześć zaślubin jakiejś księżniczki (mniejsza z tym, jakiej, bo to nieważny szczegół), a która to sztuka została, ku przerażeniu mężczyzny, brutalnie przerwana przez wybory papieża błaznów. W ten sposób poznajemy również Quasimodo - jednak bierze on udział w konkursie z premedytacją, a w dodatku w jego sercu jest pełno nienawiści dla ludu Paryża (nie ma tu też żadnego obrzucania dzwonnika pomidorami, to kompletnie inna scena i inne okoliczności, i nie pomidory, tylko bicze!). Potem znowu towarzyszymy Gringoire'owi, ten zaś ma tego dnia wyjątkowego pecha i nabawia się nie lada kłopotów. Z opresji ratuje go Esmeralda... i zostaje jego żoną.