czwartek, 5 grudnia 2019

Mary Shelley "Frankenstein"

Zawsze mnie ciekawiło, jak właściwie wyglądała w oryginale postać znanego nam wszystkim potwora Frankensteina. Nie oglądałam co prawda żadnej ekranizacji, lecz i tak dużo słyszałam o potworze powołanym do życia przez szalonego naukowca, a utworzonym ze zszytych ludzkich zwłok. Naukowiec obowiązkowo musiał wydawać przy tym złowieszczy śmiech "buhahaha", a cała scena miała mieć miejsce w nocy, pośród odgłosu piorunów. Nie mam pojęcia, skąd wzięłam takie właśnie informacje na temat stworzenia owego monstrum, jednak cóż - tak właśnie sobie to wszystko wyobrażałam. Ach, no i jeszcze, że potwór był potwornie potworny i kierowała nim wyłącznie żądza czynienia zła.

Na początek wyjaśnijmy sobie pewną podstawową kwestię. Tak tylko, żeby nie było wątpliwości. Frankenstein - a właściwie Wiktor Frankenstein - to nazwisko owego naukowca, a nie imię potwora. Jakie więc imię miał powołany przez Frankensteina do życia potwór? Żadne. Naprawdę. To smutne, że Frankenstein nawet nie nazwał swojego dzieła, w powieści jest ono więc "potworem", "monstrum", "złym", "demonem" albo "diabłem", jak kto woli.

Skoro już to sobie wyjaśniliśmy, zadajmy sobie pytanie, kim właściwie był Frankenstein i jak stworzył swojego potwora. To kwestie, które mnie bardzo zaskoczyły, bo oto okazuje się, że naukowiec był po prostu studentem. Co prawda piekielnie dobrym, ale jednak studentem. Nie mamy tu też tak naprawdę powiedziane wprost, jak Frankenstein dokonał swojego dzieła. Nie mamy opisu żadnego procesu tworzenia, jedynie pewne fakty, które mają nam pomóc się domyślić. W powieści bardziej skupiamy się na tym, jak sam proces tworzenia człowieka wpływa psychicznie na mężczyznę niż na tym, co on tam właściwie robi. Podam dwa cytaty dla zobrazowania sytuacji: "Zbierałem kości po kostnicach i ręką profana naruszałem przerażające sekrety ciała. (...) Z prosektorium i z rzeźni otrzymywałem wiele potrzebnych mi materiałów" - nie ma tu nic o zszywaniu ich, tego się jedynie domyślamy. "Wiedziałem już co nieco o najprostszych prawach elektryczności. W tym czasie był u nas pewien badacz o poważnych osiągnięciach w naukach przyrodniczych, który (...) od razu przystąpił do tłumaczenia swej teorii dotyczącej elektryczności i galwanizmu". Galwanizm to, gwoli wyjaśnienia, zjawisko elektryczności w tkankach zwierzęcych - możemy się znów więc jedynie domyślać, że Frankenstein wykorzystał jakieś wyładowanie elektryczne do ożywienia potwora.

Tym, co mnie najbardziej zaskoczyło w powieści, jest... brak grozy. Nie bałam się nic a nic i wątpię, żeby ktoś inny się wystraszył. Potwór nas nie przeraża, ale z drugiej strony - czy miał w ogóle to robić? I zaraz ktoś zapyta: "Ale jak to, jest potwór i miał nie straszyć?". Otóż tak. Ja na przykład poczułam większą sympatię dla potwora niż dla jego twórcy. Bo wiecie, co zrobił Frankenstein po ożywieniu monstrum? Zorientował się, że chyba jednak coś poszło nie tak, bo zamiast pięknego człowieka wyszedł mu jakiś demon, po czym szybko umknął do sypialni i poszedł spać, z nadzieją, że jak się rano obudzi, to potwór gdzieś wyparuje. Co zresztą się stało, no ale dobra, nieważne.

A potwór chodzi gdzieś sobie po świecie i próbuje znaleźć... przyjaciół. Chce być kochany, chce nauczyć się mówić, czytać, chce pomagać, czuje potrzebę bliskości i zrozumienia. Jest jednak tak brzydki i odstraszający, że ludzie albo od niego uciekają, albo go atakują. A to przecież nie jego wina, że jest brzydki, przecież nie miał na to żadnego wpływu. Starał się i starał, jednak kiedy został odrzucony przez tych, na których liczył, w końcu się wkurzył i dopiero wtedy zaczął siać zło.

I choć przez narratora to Frankenstein jest przedstawiany jako ten dobry i nieszczęśliwy, to ja jednak bardziej współczułam powołanej przez niego do życia istocie. I tu też nachodzą refleksje na temat eksperymentów medycznych, nad tym, czy człowiek może próbować zabawiać się w Boga dokonując jakichś aktów tworzenia (od razu też przypomina mi się cytat z "Parku Jurajskiego": "Bóg stworzył dinozaury, Bóg zniszczył dinozaury. Bóg stworzył człowieka, człowiek zniszczył Boga. Człowiek stworzył dinozaury…"). Czy mamy prawo robić takie rzeczy? A jeśli już zrobimy, to co wtedy? Mamy uciekać przed problemem, jak Frankenstein w noc stworzenia potwora, czy też raczej wziąć odpowiedzialność za swoje czyny?

Tytuł oryginału: Frankenstein, or the Modern Prometheus
Tłumaczenie: Paweł Łopatka
Wydawnictwo Zielona Sowa, 2009
Moja ocena: 6/10

Książkę przeczytałam w ramach rocznego maratonu "Światura" (czyli czytania klasyki) u Okonia w sieci (YouTube).

6 komentarzy:

  1. A wiesz ze pierwsze próby przeczytania tej powieści podjęłam jako dzieciak? xD Nie podołałam, potem czytałam jako dorosła osoba ale niewiele pamieta mz treści... nie moja historia ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nic dziwnego, że wtedy nie podołałaś, to się dosyć ciężko czyta ze względu na język ;) Ale nie żałuję :)

      Usuń
    2. Najważniejsze ze nie ma poczucia straconego czasu :)

      Usuń
  2. Nigdy nie czytałam tej książki, ani nie oglądałam filmu, bo nigdy mnie jakoś nie kusiło ;). Co do braku grozy, to podejrzewam, że w czasach powstania tej historii, była ona straszna dla odbiorców, ale nas współczesnych trudniej przestraszyć ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie patrzyłam na to w ten sposób, ale jeśli tak, to tamci ludzie byli strasznie bojaźliwi :D

      Usuń

Literackie podróże: Lipce Reymontowskie. Wyprawa śladami "Chłopów" Reymonta

Po tegorocznym zachwycie, jakim okazali się "Chłopi" Reymonta (recenzja tutaj ), po prostu musiałam pojechać do Lipiec - położonyc...