UWAGA: spoilery do pierwszego tomu.
Być może pamiętacie, jak zachwycił mnie tom pierwszy serii o Tytusie ("Zmorojewo" - recenzja tutaj). Zachęcona odkryciem takiej perełki nie namyślałam się długo i przy następnej okazji zaopatrzyłam się w bibliotece w tom następny, czyli "Świątynię". A musicie pamiętać, że nieczęsto się to u mnie zdarza, bo czytam wiele serii na raz i przerwy w czytaniu poszczególnych tomów wynoszą u mnie czasem po parę miesięcy, o ile nie dłużej.
Kiedy mroczne wydarzenia z Głuszyc zacierają się w pamięci Anki, zastąpione przez przeświadczenie o tym, że przeżyła po prostu straszliwą wichurę, zaczyna się psuć także jej związek z Tytusem; dziewczyna dochodzi do wniosku, że nie pasują oni do siebie i z nim zrywa. Wkrótce też zakochuje się bez pamięci w tajemniczym Damianie, o którym krążą niestworzone legendy, pewnie dlatego, że przyjaźni się z jeszcze bardziej tajemniczym rodzeństwem, wyglądającym bardziej na jakąś mroczną sektę niż na zwykłych nastolatków.
Tom pierwszy skupiał się głównie wokół postaci Tytusa; teraz pierwsze skrzypce objęła Anka. I niestety nie podobało mi się już tak bardzo, jak wcześniej; może dlatego, że na samą myśl o Damianie aż mnie mdli (tak nijaki miał on charakter, mimo że na początku wydawał się być typem buntownika), a może dlatego, że brakowało mi tu tego, co w "Zmorojewie" było najlepsze: mazurskiego klimatu, poczucia humoru i szczypty brutalności. Tymczasem to wszystko okazało się być równie nijakie jak charakter Damiana. Mało tego, nawet Anka stała się postacią nijaką, mimo że w poprzednim tomie stanowiła przeciwieństwo nijakości.
Nie jestem sobie w stanie przypomnieć ani jednego momentu, w którym parsknęłabym śmiechem, choć momentami autor się o to starał... no cóż, tym razem mu nie wyszło. Spodziewałam się też więcej mroku i brutalnych scen (tak, ja ich pragnęłam, niebywałe!), i była jedna, która zapadła mi w pamięci, ale niestety autor postanowił się ze wszystkiego szybko wycofać. Nie powiem, rozczarowało mnie to, i to mocno. Zabrakło mi też całej tej słowiańszczyzny, bo choć pojawia się tu postać Leszego, to było to dla mnie stanowczo za mało. Dodam więc tę recenzję do zakładki słowiańskiej na blogu, ale musicie pamiętać, że wątków słowiańskich jest tu tyle co kot napłakał. No, ale niby jest ten Leszy, to już niech będzie...
Nie porwał mnie także wątek antagonisty. Jest on utrzymany w sekciarskich klimatach, jest dużo znachorstwa (nie w znaczeniu leczenia ziołami, lecz magicznego uzdrawiania), zbiorowej paranoi, uległości. Zdecydowanie nie są to klimaty, które by mi odpowiadały. Natomiast co ciekawe, zakończenie jest napisane w takie sposób, jakby miał być jeszcze trzeci tom, tymczasem go nie ma i chyba nie zanosi się też na jego wydanie. A szkoda, bo może autorowi udałoby się wrócić do poziomu pierwszego tomu serii i zakończenie by mnie zachwyciło?
Jak widzicie, po lekturze jestem rozczarowana - wymęczyłam tę książkę, wspominam ją raczej z niechęcią. Nie była to najgorsza książka, ale też nie chciałabym czytać czegoś tak ciężkostrawnego po raz drugi. Dlatego niestety ocena jest, jaka jest - i bardzo mocno kontrastuje z 8/10, które wystawiłam "Zmorojewu".
Zmorojewo / Świątynia
Książkę przeczytałam w ramach maratonu #365dnifantastyki u @fantastyka.na.luzie (kategoria lipcowa: Krew leje się litrami! Dark fantasy, powieści brutalne lub z wampirami).
Szczerze, to po przeczytaniu "Wzgórza psów" i "Ślepnąc od świateł" się zmęczyłam...
OdpowiedzUsuńRozumiem, ja na razie Żulczyka już nie mam więcej w planach.
UsuńNie słyszałam wcześniej o tej książce. Szkoda, że tak słabo wypadła.
OdpowiedzUsuńSzkoda tym większa, że tom pierwszy był fantastyczny :/
UsuńTym razem raczej nie dla mnie...
OdpowiedzUsuńRozumiem :)
Usuń