Tomek Wilmowski mieszka w Warszawie pod opieką wujostwa. Jego matka już nie żyje, ojciec zaś nie może powrócić do kraju z powodów politycznych (akcja toczy się w 1902 r.), jako że uciekł za granicę w obawie przed aresztowaniem i zesłaniem na Sybir. Pewnego dnia jednak do domu wujostwa przyjeżdża niezapowiedziany gość - pan Smuga, przyjaciel ojca Tomka. Zabiera on chłopca w podróż do Australii, gdzie razem z ojcem Tomka i paroma innymi osobami będą łowić zwierzęta dla zagranicznego zoo.
Początkowo naprawdę mi się podobało. Czternastoletni Tomek ukazany został jako prawdziwy patriota, nienawidzący caratu, rezolutny, odważny, z poczuciem humoru. Jednak im dalej w las (i im dalej od Polski), tym jego zachowanie stawało się gorsze. Momentami naprawdę nie mogłam z nim wytrzymać. Niemalże w każdym rozdziale wykazywał się ogromną głupotą, wciąż na nowo i na nowo łamał obietnice dane ojcu i Smudze, za co został tylko lekko strofowany. Tomek Wilmowski z jednej strony zachowywał się, jakby nie miał już czternastu lat, ale dziesięć (dawał się nabierać na oczywiste żarty i właził wszędzie tam, gdzie nie trzeba), by już w następnym momencie okazać się mądrzejszym od wszystkich dorosłych. Jakoś nie wierzę, aby miał taki wrodzony talent strzelecki, aby zabić tygrysa strzałem prosto między oczy (jak wspomniano w powieści, talentem takim nie odznaczał się nawet najlepszy strzelec w drużynie, pan Smuga, zaś Tomek nauczył się tego od podstaw w bardzo krótkim czasie) czy też że jedynie on z całej gromady osób znających topografię terenu mógł znaleźć zaginioną dziewczynkę.
Miałam wrażenie, że Tomek po lekkim strofowaniu nie zauważa wcale popełnionych przez siebie błędów i cały czas robi swoje, łamiąc kolejne obietnice. Czasem kłamał nawet opiekunom w żywe oczy, czekając, aż się oddalą, aby tylko chłopiec mógł zrobić sobie wycieczkę na własną rękę. Najpierw sam niemal się nie rozryczał, że się zgubił i nie wie, skąd przyszedł, a potem mówi odnalezionej dziewczynce, że "jak mogła się tu zgubić, przecież są tak blisko od domu". No błagam. Najgorsze jest to, że jego ojciec w ogóle sobie chyba nic nie robił z bezpieczeństwa chłopca (Smuga chyba jedynie narzekał, że Tomek jest strasznie dumny i zarozumiały i zepsuje im łowy). Obaj nie zrobili w sprawie Tomka właściwie nic, nie mieli także zarzutów wobec bosmana, który pod niewiedzą ojca chłopca zabrał go na szaleńczą wyprawę, której omal nie przepłacili życiem (a przypomnę, ojciec Tomka i Smuga nie wzięli Tomka i bosmana na własny wypad, ponieważ nie mieli więcej koni przystosowanych do takich polowań - a bosman jak gdyby nigdy nic wziął sobie zwykłego konia, a Tomkowi jego małego pony...).
Pozostaje też sprawa wizyty w Port-Saidzie (o ile dobrze pamiętam), gdzie najlepszą zabawą naszej ekipy było wrzucanie monet do wody i patrzenie, jak biedni mieszkańcy łapczywie po nie nurkują. I zwierzęta - trzymane bez odpowiednich zabezpieczeń (tygrys, który z taką łatwością wydostał się z klatki), w razie potrzeby zabijane (kangur - przewodnik stada, dingo).
Podobały mi się jedynie początkowe fragmenty dziejące się w Warszawie i same wzmianki o tym mieście. Co do reszty książki - jestem zdecydowanie na nie. Można bronić książki mówiąc, że uczy o Australii, ale myślę, że dzieci bardziej zapamiętają radość Tomka z okazji zabicia tygrysa i kangura niż opowiedziane nudnym językiem fragmenty o australijskiej florze i faunie.
Nie czytałam nigdy "Tomka...", ale widzę, że niewiele straciłam ;)
OdpowiedzUsuńTo prawda XD Myślałam, że będzie fajne, a się zawiodłam!
Usuń