poniedziałek, 7 września 2020

David Mitchell "Tysiąc jesieni Jacoba de Zoeta"

To nie była książka dla mnie.

Przebrnięcie przez tę ponad sześćsetstronicową powieść okazało się nieomal męczarnią. Dlaczego już teraz tak narzekam? Odpowiedź jest prosta - tę książkę czytałam dwa miesiące, a mogłam to poświęcić na coś innego. W dodatku wcale mi się nie podobało.

Zacznijmy może od początku. Otóż przede wszystkim musicie wiedzieć, jak w ogóle przeczytać ten tytuł. Jak dowiedziałam się z przypisu tłumaczki w trakcie lektury, "Jacob de Zoet" to nie żaden "dżejkob". Bohater jest bowiem Holendrem, powinniśmy więc mówić "jakob de zut". Otóż, Jacob de Zoet postanowił ożenić się z niejaką Anną, jednakże jej ojciec postawił mu warunek - najpierw musi zarobić nieco więcej grosza (czy co mieli wtedy - czyli w 1799 r. - Holendrzy) ;) Przyszły teść Jacoba sam nawet znalazł mu odpowiednią pracę - młody mężczyzna będzie więc pracował jako kancelista dla Holenderskiej Kompanii Wschodnioindyjskiej. Zarobki podobno mają być świetne, więc chyba warto przemęczyć się pięć lat na malutkiej wysepce u stóp Nagasaki?

No właśnie - wysepka, sztucznie usypana, o wymiarach około 120 na 75 metrów. Tak zwana Dejima, jedyne okno na świat dla Japonii, izolującej się od reszty świata. Mieszkało na niej (Dejimie) zaledwie około dwudziestu Holendrów; oprócz tego był też nieliczny personel japoński, głównie tłumacze. Jak więc widzicie, zbyt wielu osób do zapamiętania tu nie ma. Uwierzcie mi jednak, autor nie ułatwia czytelnikowi zadania. Jacob de Zoet poznaje tych ludzi niemal na raz, a funkcje większości nie są już powtórzone. Mi zaś zwyczajnie nie chciało się szukać cały czas odpowiedniego wstępnego fragmentu. Po prostu liczyłam na to, że z biegiem czasu sama zacznę tych ludzi rozróżniać. No i cóż, może z dziesięć osób zapamiętałam. Reszta była dla mnie po prostu "ludźmi z Dejimy".

Atrament, rzeczułki płynące z rozbitego kałamarza i ich delty w kolorze indygo...
Atrament, spijany przez spragnione drewno, skapujący w szpary...
Atrament, myśli Jacob, płyn o największej mocy tworzenia...

Może to wszystko brzmieć naprawdę dobrze, zwłaszcza jak ktoś lubi japońskie klimaty. Ja nie przepadam, a ta książka nie zmieniła mojego zdania. Pomysł wydaje się jednak interesujący - garstka ludzi, zamknięta na małej wysepce blisko kraju, którego nie znają i do którego nie mają wstępu, a który ich fascynuje. Dla Jacoba Japonia rzeczywiście okazała się fascynująca, a już zwłaszcza pewna japońska kobieta o poparzonej twarzy - panna Orito Aibagawa. I tu dochodzę do tego, co skutecznie zabiło we mnie radość z lektury.

Zwyczajnie nie mogę cieszyć się czytaniem, kiedy nie cierpię głównego bohatera. A Jacob był jednym z największych hipokrytów, o jakich dane mi było czytać. Taki zakochany w Annie, przemierza pół świata, aby zdobyć jej rękę, a zaledwie dopływa do Dejimy, już jej obraz zaczyna zacierać się w jego pamięci, co więcej - w oko wpada mu panna Aibagawa, a mężczyzna od razu przystępuje do dzieła, próbując dowiedzieć się o niej więcej i spotkać się z nią. Nie ma tu żadnego wahania, są tylko maleńkie wyrzuty sumienia związane z Anną - ale wszak Anna sama przed jego odjazdem powiedziała mu, że wie, jak się zachowują mężczyźni tak daleko od domu i żeby obojętnie czego by nie zrobił - i z kim by tego nie zrobił - jego serce należało do niej. Jacob szybko więc chyba uznaje, że problemu wcale nie ma. Smuci mnie także to, że Jacob w powieści zostaje uznany za człowieka bardzo uczciwego, poza tym cały czas czyta psalmy, które przemycił na Dejimę (a nie wolno tam było mieć nic związanego z chrześcijaństwem), a potem zachowuje się w taki, a nie inny sposób. Dla mnie zawiało snobizmem.

Polubiłam za to pannę Aibagawę, która wcale nie była taka uradowana zalotami cudzoziemca. Pewien fragment książki jest nawet poświęcony wyłącznie niej i muszę przyznać, że choć był najbardziej brutalny i przerażający, to jedynie on wywołał we mnie emocje i zaciekawienie. Reszta książki to głównie intrygi polityczne i różne machlojki. Wszystko w ostateczności kręci się tam wokół pieniędzy, a nawet ci pozornie uczciwi okazują się nie być takimi ideałami.

Kot patrzy na nią i miauczy: "Nakarm mnie, bo jestem piękny".

Na koniec wspomnę jeszcze o języku użytym w książce. Jest ciekawy. Momentami to język codzienny, potem nagle przeradza się w nieomal poetycki opis. I owe poetyckie opisy mi się podobały, widzę tu świetny warsztat pisarza, duże doświadczenie, chęć zabawy konwencją, słowem, widzę tu taki pierwiastek, który obserwuję w książkach w jakiś sposób nagradzanych. I nie wiem, czy "Tysiąc jesieni..." jakąś nagrodę zdobył, ale krytykom literackim mógłby się wybitnie spodobać. Co mnie jednak bardzo zniesmaczyło, to te sceny pisane zwykłym, codziennym językiem, jednak nie takim, jakiego przykładowo ja używam na co dzień - chodzi o taki wulgarny, nasycony podtekstami język. Co prawda nie ma w tej książce żadnych opisów scen erotycznych, ale jeszcze chyba w żadnej powieści nie przeczytałam aż tylu przeróżnych określeń na nazwanie wiadomej części męskiego ciała. Momentami miałam wrażenie, że cały humor w książce opiera się wyłącznie na żartach o przyrodzeniu. Dla mnie to było żenujące, nie pasowało mi to i naprawdę, można było się spodziewać jakiegoś wyższego poziomu żartów. W tej chwili nie jestem w stanie przypomnieć sobie z książki żadnego fragmentu o teoretycznie humorystycznym charakterze, który by nie miał podtekstu erotycznego.

Każdy sędzia, myśli Shiroyama, jest niewolnikiem setek ludzkich pragnień, które zieją nad nim jak wielogłowy smok.

Nie wiem, czy to książka dla Was. Myślę, że każdy musi ocenić to indywidualnie. Słyszałam już na temat tej książki dużo dobrego, nieomal same superlatywy, a jednak dla mnie okazała się chyba największym rozczarowaniem w tym roku - przynajmniej jak do tej pory. Ja panu Mitchellowi już podziękuję - myślę, że nie spotkamy się drugi raz. Zwłaszcza kiedy wspomina, że "Republika Batawska za chwilę dołączy do Polski, na śmietniku, na który historia wyrzuca nieistniejące już kraje". Trochę takie sformułowanie mnie zabolało - a nawet bardzo.

Tytuł oryginału: The Thousand Autumns of Jacob de Zoet
Tłumaczenie: Justyna Gardzińska
Wydawnictwo MAG, 2013
Liczba stron: 619
Data pierwszego wydania: 2010
Moja ocena: 3/10

2 komentarze:

  1. Okladka... jak dla mnie moze przyciągnąć wzrok ale po Twojej recenzji widzę, że jednak lepiej odpuścić...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To prawda, okładka jest interesująca - jednak książka sama w sobie nie podobała mi się.

      Usuń

Co, jeśli pod dnem jest coś jeszcze? "Wakacje pod morzem" Marty Bijan

Już kiedy zaczęłam czytać "Muchomory w cukrze" , wiedziałam, że odnalazłam skarb. Uczucia towarzyszące głównej bohaterce, styl aut...