"Złota kareta" jest jedną z takich książek. Malutka, cienka, niepozorna. Miała tylko jedno wydanie, i to pod koniec lat 80. Trafiłam na nią w sieci już dawno, bo na blogu, który przestał istnieć ładnych parę lat temu (a szkoda...). Do dziś pamiętam zachwyty nad powieścią, która w piękny sposób czerpie z etnografii. A ponieważ, jak wiecie, w ostatnim czasie lubię znajdywać "słowiańskie" perełki, przypomniał mi się ten tytuł. I już wiedziałam, że muszę go przeczytać jak najszybciej, bo coś mnie do niego nieodparcie przyciągało.
Wiesz, słyszałam od mądrych ludzi, że rośliny mają swoją mowę. Posłuchaj, jak ta jabłoń skrzypi, a te krzewy szepczą liśćmi. I zobacz, dają sobie gałęziami znaki... Chcesz, powiedz i ty coś do roślin. Do tej coś serdecznego. To jest goryczka. Prawda, że jakaś taka zniechęcona do wszystkiego? A do tej trawy może lepiej mówić głośno. To jest owies głuchy.