Jako fanka słowiańskich klimatów w literaturze nie mogłam przejść obojętnie obok "Starej Słaboniowej", zwłaszcza po przeczytaniu wszystkich entuzjastycznych recenzji wychwalających tę powieść pod niebiosa. Nie obyło się bez nutki strachu, że znowu nie spodoba mi się coś, co kochają wszyscy (takie sytuacje zdarzają mi się nader często)...
Capówka to jedna z tych wsi, które pozornie nie wyróżniają się absolutnie niczym. Ot, parę domów, w każdym z nich jakaś rodzina, wszyscy wiedzą o sobie wszystko. Psy szczekają, koty cichuteńko mruczą, a na małym pagórku, nieco nad pozostałymi domostwami, siedzi w chatce staruszka - Teofila Słaboniowa. Siedzi i czuwa nad wioską, bo już nikt więcej nie wie, jak poradzić sobie z południcą, strzygą czy nawet diabłem. Zresztą, mało kto wierzy w istnienie tych stworów - a jednak zawsze, kiedy coś w wiosce jest nie tak, mieszkańcy udają się po poradę do starej Słaboniowej.
Naprawdę miałam nadzieję, że pokocham tę powieść. Przede wszystkim, jak już wiecie, lubię słowiańskość w książkach, a tu jest tego naprawdę bardzo dużo. Poza tym, uwielbiam, gdy akcja dzieje się na wsi. Pozwala mi to chociaż na chwilę przenieść się myślami do dzieciństwa i wakacji, jakie spędzałam tam co roku. I oba te elementy wykonane zostały bardzo dobrze - najbardziej podobały mi się rozdziały o południcy i o strzydze, miały w sobie trochę grozy i przez to bardzo się wyróżniły. W klimat wsi z końca XX wieku pozwolił wczuć się także język, dobrze wystylizowany; czuć tu także mieszankę starego i nowego, wchodzą nowinki technologiczne, do których starsi są nastawieni nieco nieufnie. Najmilej jednak wspominam zdanie o serwetkach na telewizor (żeby ładniej wyglądał) - uśmiech nie schodził mi potem z twarzy :)
Są jednak także czynniki, które znacząco obniżyły moją dobrą ocenę względem tej książki. Powieść ta jest bowiem właściwie zbiorem opowiadań opartych na tym samym schemacie: we wsi dzieje się coś dziwnego, Słaboniowa wkracza do akcji, Słaboniowa ratuje. Momentami miałam także niemiłe odczucie, że Słaboniowa jest tak naprawdę senatorem Palpatinem w spódnicy (scena walki z diabłem, nadnaturalne moce staruszki). Powieść niestety popadła mocno w schematyczność, a szkoda. Jedynie pod koniec powieści pewne wątki zaczynają ciągnąć się przez kilka rozdziałów, a nie jeden, jednak nawet wtedy wypada to po prostu źle, bowiem z klimatu czystej słowiańszczyzny popadamy w dywagacje nad laleczkami voodoo. Jest też dziwna scena egzorcyzmu, gdzie (jak można było się spodziewać...) ksiądz egzorcysta nie daje sobie rady, w przeciwieństwie do naszej superbohaterki, starej Słaboniowej.
Wcześniej chwaliłam też język, ale do tej pory nie wspomniałam o pewnych zgrzytach, które mi się w nim nie spodobały. Język powieści, mimo że bardzo klimatyczny, jest po prostu... rubaszny. Tak, to właściwe słowo. Nie jest to zwyczajny erotyk, nie jest to też poetyczny, delikatny opis czegoś intymnego. Są to po prostu rubaszne wstawki tu i tam - nie podobało mi się to, było po prostu niesmaczne. Podobnie z ilustracjami - niektóre świetne, niektóre bardzo niesmaczne, wręcz prostackie w przekazie.
Przechodząc do końca - mogło być wspaniale, ale jednak nie wyszło. Po tych wszystkich pozytywnych recenzjach, niemalże gloryfikujących powieść Joanny Łańcuckiej, poczułam niestety gorzkie rozczarowanie. Nie było źle, ale jednak nie jest to też powieść, która wpłynie na mnie w jakikolwiek sposób. Myślę, że szybko zapomnę o większości rzeczy, które miały w niej miejsce.
Wydawnictwo Oficynka, 2013
Liczba stron: 448
Moja ocena: 5/10
Słowiańskie klimaty to nie moje klimaty, więc tak czy siak ta książka by mnie nie zainteresowała, ale szalenie zaciekawiło mnie porównanie jednej z bohaterek do Palpatina XD
OdpowiedzUsuńW jednej ze scen mieli właściwie takie same moce ;)
Usuń