Jeżeli czytaliście "Opactwo Northanger" Jane Austen (jeśli nie, może zachęci Was moja recenzja), to na pewno pamiętacie, że główna bohaterka była wielką miłośniczką powieści gotyckich - mrocznych, z akcją osadzoną w starych zamkach pełnych tajemnic. Bohaterka ta szczególną miłością darzyła powieść "Tajemnice zamku Udolpho" (autorstwa Ann Radcliffe) - zaś jej przygody są niejako parodią owej książki.
Byłam bardzo ciekawa "Tajemnic zamku Udolpho" i gdy okazało się, że rzeczywiście zostały wydane także po polsku, od razu postanowiłam kiedyś je przeczytać. Chciałam wiedzieć, skąd Jane Austen zaczerpnęła inspirację do napisania swojej znakomitej powieści - i dlaczego właściwie to ta książka została przez nią sparodiowana. Dodatkowo, kiedy czytałam "Emilkę z Księżycowego Nowiu" L.M. Montgomery zauważyłam, że także ta autorka w jednym z rozdziałów lekko prześmiewczo nawiązuje do twórczości Ann Radcliffe. Coś musiało więc być na rzeczy...
Główną bohaterką "Tajemnic zamku Udolpho" jest wkraczająca w dorosłość Emilia St. Aubert. Poznajemy ją w momencie, kiedy wiedzie spokojne, szczęśliwe życie u boku matki i ojca w rodzinnym chateau. Niedługo jednak jej matka umiera, a lekarz zaleca jej ojcu wypoczynek i podróż - dlatego razem wyruszają w wędrówkę przez Pireneje.
A gdzie ten zamek? - moglibyście zapytać. Gdzie mroczne tajemnice? Ano, kilkaset stron dalej... najpierw naczytacie się bowiem opisów piękna Pirenejów, poznacie konkurenta do ręki pięknej, delikatnej, anielskiej Emilii, której wrodzona skromność i słodka prostota czynią ją postacią idealną i bez skazy. Gdy już przez to wszystko przebrniecie i poznacie nawet prawdopodobny czarny charakter (prawdopodobny, bo nie będziecie tego wiedzieć jeszcze na pewno), przejdziecie do opisów zamku i tajemnic. W końcu.
Nie, żartowałam. Przedtem jeszcze czeka Was opis życia w innym miejscu we Francji, a potem ponowna podróż przez Pireneje, następnie zaś opisy uroków Wenecji. Potem znajdziecie się w końcu w zamku Udolpho ;) Stanie się to dopiero około 250 strony - niby niedużo, ale kurczę, niektóre książki mają po tyle stron, a co dopiero wstęp do całej historii! Tym bardziej, że Udolpho jest w tytule powieści, a tu zamku ani widu ani słychu.
No ale dobrze, mamy już to Udolpho, mamy tajemnice, mroczne korytarze itd. Część przygód Emilii rzeczywiście była bardzo ciekawa, zdarzały się nawet momenty, w których nie mogłam się oderwać od całej tej historii. Niestety, przez większość czasu akcja bardzo mi się dłużyła. Liczyłam na jakiś dreszczyk emocji, w końcu mnie bardzo łatwo przestraszyć (dlatego raczej nie czytam ani nie oglądam horrorów). Nie bałam się jednak wcale. Przypomniało mi to inną powieść grozy z rodzaju tych starszych - mianowicie "Frankensteina", który także niczym mnie nie przestraszył.
Bohaterowie są dosyć płytcy i zdecydowanie zbyt idealni. Oni nie rozmawiają - oni prawią sobie nawzajem kwieciste kazania. Emilia była wręcz nieznośnie idealna - uosobienie kobiecości (w znaczeniu piękna i bardzo skromna) i anielskiego charakteru. Jak by to można ująć, wzór cnót niewieścich ;) Na dodatek Emilia cały czas mdleje - a przynajmniej jest tak na początku, z czasem robi się trochę bardziej harda. Można by ją usprawiedliwiać, że jest to po prostu bardzo spokojna, miła, religijna i wrażliwa (może nawet wysoko wrażliwa) kobieta. Ale jednak... sama posiadam te wszystkie cechy (i też zazwyczaj brak mi częstego u bohaterek literackich "pazura"), ale Emilia to był taki ideał, którego nawet ja bym nie zniosła. Można mieć takie cechy charakteru, ale przecież nikt nie jest taki 24 godziny na dobę! - a Emilia nie denerwuje się w książce ani razu, co najwyżej jest jej trochę smutno albo spokojnie przedstawia swoje racje. Zero zdenerwowania. Swoją drogą, to bohater męski się w tej powieści zbytnio nie popisał, a wszystko zostaje mu wybaczone. Bo jest mężczyzną i mógł się zapomnieć? Nie wiem, ale wygląda to bardzo toksycznie, zwłaszcza że sam miał myślenie w stylu "może się pogniewa i przełoży nasz ślub, ale na pewno nie zerwie".
Jest też tutaj nieco zbyt dużo zbiegów okoliczności. Główna bohaterka jest też momentami zbyt bierna - nie dopytuje ojca o jego dziwne zachowanie ani też nie zwiedza sama zamku (poza jedna salą), nie szuka innych wyjść (a taka bierność mogła narazić ją na okropne rzeczy). Niby trochę walczy o swoje, ale też nie naciska.
Nie była to może najciekawsza na świecie lektura, ale przynajmniej zaspokoiłam swoją ciekawość ;) Nie dziwię się wcale, że zarówno Jane Austen, jak i L.M. Montgomery miały z tej powieści taki ubaw. W sumie to jak się na nią spojrzy w taki bardziej humorystyczny sposób to można się nawet w paru "strasznych" scenach zaśmiać ;)
Książki ne czytałam, ale po takiej recenzji raczej nie planuję. W ogóle ja i klasyka to trochę odrębne sprawy (chyba że chodzi o klasykę fantasy czy sci-fi, to biorę w ciemno!) :)
OdpowiedzUsuńJa mam trochę na odwrót, klasyka fantasy i sci-fi mnie trochę przeraża ;) Dopiero ostatnio odważyłam się zabrać za Lema, a do "Władcy Pierścieni" to podchodzę już od ładnych paru lat i na razie nic z tego nie wychodzi...
UsuńChyba kiedyś Ci wspominałam, że mnie też te "Tajemnice zamku Udolpho" ciekawiły, po tym jak czytałam o tej książce w "Opactwie Northanger". I cóż, dzięki Ci za tę recenzję, już wiem, że nie skuszę się na poznanie tej powieści, bo szkoda mi czasu na idealnych bohaterów, kwieciste przemowy i kilkaset stron opisów przyrody ;)
OdpowiedzUsuńA proszę, nie ma sprawy ;) Ja lubię opisy przyrody, ale jak są delikatnie wplecione w akcję, a tu to właściwie przez pewien czas akcji nie było, tylko same opisy :D
Usuń