Już w zapowiedziach książkowych na styczeń pisałam Wam, że "Małe zbrodnie" to książka, którą koniecznie muszę przeczytać. Powodem mojego zainteresowania była tematyka, mianowicie zabójstwa noworodków. Specjalnie nie używam tu określenia dzieciobójstwa, bo nie oznacza ono wcale zabójstwa każdego jednego dziecka, lecz zabójstwo przez matkę w okresie porodu pod wpływem jego przebiegu. Czyli tak, zabójstwo dziecka. Ale nie każdego. Nawet nie każdego noworodka, o czym przekonacie się, czytając tę książkę. Niestety nie zawsze da się wszystko udowodnić przed sądem...
"Małe zbrodnie" to coś w rodzaju kryminału. Jest to jednak kryminał oparty na prawdziwych zdarzeniach - tu powstaje więc zagwozdka dla czytelnika, czy lektura kryminału ma mu sprawiać przyjemność. O tym samym problemie pisałam Wam przy okazji recenzji reportażu "Był sobie chłopczyk". Tu jest jeszcze gorzej, bo kryminał jako gatunek ma dostarczać rozrywki. A tu zonk, jak mamy się zrelaksować przy śledzeniu poczynań policjantów i prokuratorów, skoro ta zbrodnia wydarzyła się naprawdę?
Dlaczego kryminał, a nie reportaż? Bo to zbeletryzowana forma, a nie same fakty. Część autorka zaczerpnęła z akt sądowych, część pewnie wymyśliła po swojemu. Wydaje mi się, że o ile ogólny zarys przestępstwa może być tu oddany bardzo dobrze (zarówno jego motywy, jak i wszelkie mechanizmy psychologiczne, które do niego doprowadziły), to już pewnie opowieści o relacjach między poszczególnymi osobami biorącymi udział w śledztwie i ich życiu prywatnym mogą być kreacją własną autorki. Wiadomo, że nie na pewno, ale obstawiam raczej taką możliwość.
No dobrze, rozgadałam się, a nie powiedziałam, o co dokładnie chodzi. Już naprawiam ten błąd. Cofnijcie się do roku 2000. W tym czasie we wsi Wrotnów na Mazowszu policjanci odkrywają - dzięki anonimowemu zgłoszeniu - że na strychu i w garażu jednego z domów znajdują się worki. A w tych workach zmumifikowane zwłoki noworodków. Kilku.
Gdy Sadowska ostrożnie wyjęła zawartość worka, nie mógł oderwać wzroku od maleńkich kości. Spotkał na swojej drodze różnych ludzi, tych tylko trochę gorszych i tych bardzo złych, ale jakim trzeba być potworem, żeby zamordować noworodka?
Zapewne myślicie (tak jak i ja myślałam), że ta książka dostarcza czytelnikowi mocnych wrażeń. Ja niczego takiego nie doświadczyłam. Momentami byłam zaciekawiona całym śledztwem, choć im więcej czasu upływało, tym bardziej byłam rozczarowana światem rzeczywistym. Bo tu jest tak jak w życiu - możemy mieć niemal pewnego sprawcę (tak jak i tu śledczy wskazali na matkę), ale bez dowodów nie zrobimy nic. Możemy być pewni, że to ona zabiła, możemy nawet zrekonstruować w myślach przebieg zdarzenia, ale jak ważny świadek cofnie swoje zeznania, to nagle znowu nie mamy nic. Możemy mieć kości noworodków w workach, ale jak nie da się nawet ustalić, czy dzieci urodziły się żywe i je zabito, czy też po prostu zatajono narodziny dzieci martwych, to znów pojawia się jedno wielkie nic. Co, jeśli nawet mąż podejrzanej twierdzi, że on nic nie wiedział, nic nie widział, nawet się nie zorientował, że jego żona jest w ciąży? A jego siostra mieszkająca obok - owszem, widziała szwagierkę w ciąży, i to kilka razy, ale przecież nie pytała jej, co się stało z dziećmi, bo to nie jej sprawa, co ona im będzie w życie zaglądać. A jeśli - jak już zresztą wspomniałam - wycofa swoje zeznania, to już w ogóle masakra. Czy da się z tego coś uklecić, jak tu napisać akt oskarżenia? Właśnie z tymi problemami borykają się bohaterowie książki. Ze zmową milczenia.
Nikt nic nie mówi. Są kolejne przesłuchania, a nadal nic i nic. I tak powolutku toczy się akcja. Czytelnik ma wrażenie, że właściwie stoi w miejscu zamiast iść do przodu. Ale przecież tak jest w życiu. To nie jest kolejny wymyślony kryminał, w którym świadkowie po lekkim przyciśnięciu zaczynają śpiewać. To nie jest też kolejny odcinek "Anny Marii Wesołowskiej", w którym w ostatniej chwili na rozprawę wchodzi tajemnicza osoba posiadająca dowód, który wskazuje na winnego. To samo życie...
Nie wiem, czy tę powolność akcji mam zaliczyć jako plus czy też raczej jako minus powieści. Dobrze, że autorka nie starała się tego wszystkiego za bardzo przyspieszyć, że pokazała, jak jest naprawdę. Niemniej jednak, jako czytelnik wychodzę z założenia, że nawet jak pozornie nic się nie dzieje, to emocje nie powinny bardzo opadać. A tu momentami się po prostu nudziłam i nie pomogły nawet opowieści o życiu policjantów i prokuratorów. Którzy byli swoją drogą dość stereotypowi, zwłaszcza prokuratorzy: jeden był na studiach pewny siebie, a potem utknął w rejonówce, drugi na studiach był wyśmiewany, a teraz jest gwiazdą Prokuratury Okręgowej. I oczywiście młoda pani prokurator, protegowana gwiazdy, która tak poświeciła się karierze, że nie ma żadnego życia osobistego i właściwie nie ma po co ani dla kogo wracać do domu. Ta pani prokurator musi być oczywiście kobietą uważaną powszechnie za seksowną i muszą na nią spaść wszelkie zasługi, mimo że jej właściwa rola ograniczyła się wyłącznie do zadawania podstawowych pytań i podania chusteczki.
To, co wyszło najlepiej, to początek i koniec. Początek był dość szokujący, zwłaszcza może być taki dla kogoś, kto nie znał wcześniej tej sprawy. Koniec zaś ukazuje wszelkie mechanizmy, które sprawiają, że ktoś podejmuje się czegoś tak okropnego. Nie zdradzę, kto był w rzeczywistości winien śmierci tych małych dzieci, ale obiecuję, że zaczniecie zastanawiać się, czy sprawca zawsze jest w pełni winien swoich czynów. Czy czasem sprawca sam nie jest ofiarą?
Nie jest to może książka, która by mnie porwała czy nie dała o sobie zapomnieć, ale porusza ciekawą tematykę. Nie traktujcie jej jednak jak reportażu. Zdarzają się tu bardzo duże błędy, np. ten, w którym któryś bohater mówi, iż jak ktoś nie jest stworzony do sali sądowej, to nie powinien zostać sędzią, prokuratorem czy adwokatem, lecz radcą prawnym. Tyle razy w życiu widziałam ten błąd, że już powoli przestaje mnie to irytować, ale brak researchu po zawodach prawniczych w takim kryminale trochę boli. Radca prawny też występuje przecież na salach sądowych! W roku 2000 co prawda nie w takim samym zakresie spraw, ale jednak...
Czy polecam? Niekoniecznie, ale nie zniechęcam. To dobra książka, ale niezapadająca zbytnio w pamięci. Ot, taki średniak, z rodzaju średniaków bardziej dobrych niż złych. Stąd też moja ocena: za mało było tu dla mnie emocji...
Data pierwszego wydania: 2022
Wydawnictwo W.A.B., Warszawa 2022
Liczba stron: 287
Moja ocena: 5,5/10
Kiedyś miałam ją w planach, ale mam taki olbrzymi stos, że chwilowo rezygnuję.
OdpowiedzUsuńRozumiem :) Trzymam kciuki za zmniejszanie stosiku :)
Usuń