Lydia Cacho to osoba, która niezwykle mi imponuje. To aż niewiarygodne, że w Polsce jest praktycznie w ogóle nieznana - szukałam jakichś informacji na jej temat po polsku i nie znalazłam nic oprócz zdawkowych paru zdań w opisie tej oto książki na stronach księgarni. Dziwne, że jeszcze nikt chyba nie napisał u nas więcej na jej temat, bo to osoba niezwykła, nieustraszona.
O takich ludziach powinniśmy mówić więcej. Lydia Cacho jest meksykańską dziennikarką i obrończynią praw człowieka. Skutecznie potrafi dochodzić do prawdy na temat ciemnej strony rzeczywistości - wielokrotnie narażając w imię tej prawdy swoje życie. Już kiedy zaczynała w prasie, pisząc na temat przemocy wobec kobiet, została w odwecie pobita i zgwałcona. Mimo to już rok później Cacho założyła schronisko dla skrzywdzonych kobiet, kontynuowała też własne śledztwo. Napisała też książkę, Los Demonios del Edén, w której ujawniła powiązania wpływowych biznesmenów z siatką pedofilów. Zaraz potem została aresztowana pod zarzutem zniesławienia, a funkcjonariusze grozili jej planem gwałtu. Cacho wyszła za kaucją, lecz sprawa trafiła do Sądu Najwyższego - przed ostateczną rozprawą dziennikarka omal nie została zabita, gdy poluzowano jedno z kół w jej samochodzie.
"Niewolnice władzy" są efektem pięcioletniego śledztwa Lydii Cacho. Podążała ona szlakiem handlarzy ludźmi i ich ofiar, zbierając informacje na ten temat od ofiar, obecnych prostytutek, sutenerów i osób opiekujących się ofiarami. Opisuje to, co odkryła w Turcji, Izraelu, Japonii, Kambodży, Birmie, Argentynie i Meksyku.
Już skrzydełko okładki informuje nas słowami Cacho: "Przeprowadziłam wiele wywiadów z ofiarami i ekspertami, kontaktowałam się również z osobami działającymi wewnątrz sieci mafijnych powiązań. Musiałam pozostać przy życiu, by powtórzyć to, co od nich usłyszałam. Podróżowałam z Moskwy do Azji Środkowej w przebraniu, przyjmowałam fałszywą tożsamość. W rezultacie mogłam pić kawę w Kambodży z filipińskim handlarzem żywym towarem, bawić się z kubańskimi, brazylijskimi i kolumbijskimi tancerkami w meksykańskim klubie nocnym, wejść do tokijskiego domu publicznego, gdzie wszyscy wyglądali jak postacie z mangi, i przebrana za zakonnicę przemierzyć pieszo La Merced, jedną z najbardziej niebezpiecznych dzielnic Meksyku, kontrolowaną przez potężnych mafiosów handlujących ludźmi".
I myślałam, że ta książka będzie właśnie o tym, o tym, jak Cacho odkrywała prawdę o handlu ludźmi, co przeżyła, jak się czuła, co usłyszała i zobaczyła. Tymczasem jest tego jednak bardzo mało i nie ukrywam, że czuję się tym rozczarowana. Lydia Cacho zaledwie wspomina w książce o rozmowach z tancerkami i o tym, jak musiała założyć strój zakonnicy. Również rozmów, jakie przeprowadziła, jest w książce bardzo mało. A podobno przeprowadziła ich setki. Czuję rozczarowanie dlatego, że wiem, że Cacho zgromadziła szokujący materiał, który naprawdę mógł wstrząsnąć czytelnikami, a tymczasem dostaliśmy głównie statystyki, opisy prania brudnych pieniędzy, wzmianki na temat historii odwiedzanych krajów. Gdzieś w tym wszystkim, w tym chłodnym, rzeczowym wywodzie zabrakło mi właśnie słów od ofiar handlu ludźmi. Jest kilka relacji, i są one naprawdę szokujące, jednak w pewien sposób giną w natłoku tych wszystkich ciągnących się przez wiele stron informacji.
Dodam też, że teoretycznie, zgodnie z podtytułem, "Niewolnice władzy" powinny traktować o handlu kobietami, jednak moim zdaniem temat jest o wiele szerszy. Mamy tu mnóstwo informacji na temat pedofilii, handlu małymi dziewczynkami, mamy też pokazaną współpracę mafii zajmujących się handlem ludźmi z kartelami narkotykowymi. I tych wszystkich informacji jest ogrom, jednak paradoksalnie mało z nich zapamiętałam. Najbardziej w pamięci utkwiły mi właśnie konkretne sytuacje, historie pojedynczych ofiar, które mogą zaświadczyć, że to, co one przeżyły, ma też zastosowanie do innych ofiar.
W pewnym momencie historia zaczęła skręcać w stronę dyskusji nad kobietami, które zostały prostytutkami, bo chciały, i nikt ich do tego nie zmuszał. Cacho starała się chyba je również wliczyć do ofiar, a przynajmniej takie odniosłam wrażenie. Moim zdaniem tematyka książki zaczęła się tym samym niebezpiecznie rozszerzać, a właściwy materiał zaczął się rozmywać, tak, że w pewnym momencie nie wiedziałam już, kogo do ofiar wliczamy. Mogę jeszcze wspomnieć o tym, że w książce dużo jest na temat Azji i Ameryki Południowej i to na nich skupia się autorka. To tam tropiła przestępczość, nie znajdziemy więc wielu wzmianek o temacie nam najbliższym, czyli Europie. Jest chyba jedno zdanie o Paryżu (jednak nie pamiętam już, w jakim kontekście) i na samym początku książki trochę o ofiarach z Europy Wschodniej, z naciskiem na Ukrainę. Jednak to wszystko. Nie zaliczam tego do wad, jako że przecież nikt nie wymaga od autorki, aby obleciała wszystkie kontynenty, jednak podaję tę informację na wypadek, gdyby ktoś szukał czegoś na temat konkretnych rejonów świata.
Bardzo ciężko jest ocenić taką książkę. Autorka podała informacje, które najwidoczniej dla niej są kluczowe, w dodatku mowa tu jest o prawdziwych ofiarach, jak więc mamy oceniać ich historie? Jeszcze raz wspominam o tym, jak niezwykłą osobą jest Lydia Cacho - doceniam jej wysiłek włożony w powstanie tej książki, bo to, co robi, jest niesamowite. Przyznam jednak, że spodziewałam się czegoś innego - przede wszystkim więcej emocji.
Tytuł oryginału hiszpańskiego: Esclavas del poder
Tytuł przekładu angielskiego: Slavery Inc.
Tłumaczenie z angielskiego: Katarzyna Kuś, Paweł Wolak
Wydawnictwo Muza, 2013
Moja ocena: 6/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz