Wojciech Cejrowski - tej postaci raczej nie trzeba nikomu przedstawiać. Myślę, że każdy chociaż raz w życiu widział w telewizji jakiś odcinek "Boso przez świat" - no ale właśnie! - w telewizji, a ja byłam ciekawa strony literackiej.
"Gringo wśród dzikich plemion" to książka podróżnicza, w której autor przenosi nas do Ameryki Środkowej i Amazonii. I naprawdę chciałabym opowiedzieć dokładniej o tematyce powieści, ale nie potrafię - to straszny misz-masz! Sugerując się tytułem, nastawiłam się na powieść o indiańskich plemionach, o najgłębszych zakamarkach puszczy amazońskiej, polowaniach, komarach, upale i wilgoci. Początkowo nawet tak było - widziałam Indian, patrzyłam, jak zetknięcie się ze światem zewnętrznym wpływa na ich kulturę. Potem jednak autor postanowił poopowiadać o czymś innym...
A raczej o kimś. Czyli o sobie. Dowiedziałam się stosunkowo mało o opisywanych miejscach - były one raczej fascynującym tłem dla przygód Cejrowskiego. Tak samo Indianie - zlana masa bez imion i cech indywidualnych, służących białemu człowiekowi jako przewoźnik, ciekawy element krajobrazu. Nie zrozumcie mnie źle - autor zwraca uwagę na to, że biali często traktują Indian jak przedmioty, podludzi; ponadto szanuje ich i ich kulturę - jednakże nadal mam wrażenie, że są oni jedynie tłem w tej opowieści, wbrew jakimkolwiek deklaracjom.
Można się za to dużo dowiedzieć o samym Cejrowskim i jego przygodach. Dowiadujemy się więc np. o tym, jak nielegalnie przekraczał granice, w tym raz na książeczkę zdrowia, jak obłaskawił guerrillę dzięki kubańskim pieczątkom, jak okazało się, że w stopie zagnieździł mu się robaczek, jaką szaleńczą i niebezpieczną wyprawę podjął razem z Beatą Pawlikowską. Trzeba przyznać, że są to opowieści ciekawe, ale było ich po prostu za dużo. Dlatego bardziej niż podróżniczą literaturę faktu przypomina to opowieść o samym autorze, który momentami ma więcej szczęścia i sprytu niż Indiana Jones.
Męczyły mnie bardzo szybkie przeskoki zarówno czasowe, jak i geograficzne. Nie zostawaliśmy nigdy zbyt długo w jednym miejscu - był to raczej zbiór anegdot niż ciągła opowieść. Język jest chwilami zabawny, chwilami ironiczny, jednak mimo wszystko dość toporny - a może ja nie potrafiłam się w niego wczuć. Poskutkowało to tym, że czytałam tę książkę znacznie dłużej, niż zakładałam, patrząc na jej objętość.
Na koniec pokuszę się o małe porównanie prozy Cejrowskiego z prozą Pawlikowskiej. Sądzę, że obydwoje mają mocno specyficzny styl, więc jeśli zastanawiacie się, czyją powieść wybrać na spotkanie z literaturą podróżniczą, to odpowiem, że Cejrowski wplata dużo anegdot rodem z Indiany Jonesa, pokazuje więcej sfery urzędowej - przekraczanie granic państwowych, kłopoty z transportem. Z kolei Pawlikowska jest bardziej poetycka - nawet o komarach potrafi pisać w taki poetycki sposób ;) Lektura jej powieści niesamowicie wciąga i o ile przez Cejrowskiego płynęłam, ale pod prąd, to już z Pawlikowską płynęłam zgodnie z nurtem rzeki. Jakiej? Amazonki, oczywiście!
Przyznam Ci szczerze, że książek pani Pawlikowskiej jakoś nie trawię. Z kolei "Gringo..." czytałam kiedyś tam i pamiętam, że wtedy mi się podobało, ale ja nie mam nic przeciwko wstawkom rodem z przygód Indiany Jonesa ;).
OdpowiedzUsuńFakt, proza Pawlikowskiej też jest dosyć specyficzna, chociaż mi akurat pasuje.
UsuńCo do Indiany Jonesa, to ja tę postać uwielbiam, ale tam przygody mają jakiś cel, jest związek przyczynowo-skutkowy między nimi, a tu za bardzo tego celu nie widziałam - chyba że byłoby nim pokazanie, jaki autor jest elokwentny itp. itd.
Wiem, wiem o co Ci chodzi. Mnie nie przeszkadzało to, że autor się tak popisywał, ale rozumiem, że Tobie to mogło nie do końca odpowiadać ;).
UsuńPS Ciekawa zmiana wyglądu - weszłam na Twojego bloga i miałam chwilową zawiechę, że coś mi się nie zgadza ;)
Dziękuję :D Tak postanowiłam pójść bardziej w zielenie niż w beż :)
Usuń