O rany, jak długo to czytałam! Chyba coś koło miesiąca... Ale nic dziwnego, bo i stron dużo, i mała czcionka, i niewielkie marginesy... A w dodatku nie jest to książka do połykania na szybko - przy niej trzeba zwolnić, bo i nie da się inaczej.
Główny bohater, Cień, właśnie wychodzi z więzienia. Nie może się doczekać, kiedy zobaczy swoją ukochaną żonę Laurę, okazuje się jednak, że dopiero co zginęła w wypadku samochodowym. W pewnym momencie na drodze Cienia staje tajemniczy mężczyzna - pan Wednesday, który oferuje mu niezwykłą pracę i wciąga w świat amerykańskich bogów.
Zastanawialiście się kiedyś, co się stało z lokalnymi bogami, kiedy ich wyznawcy zaczęli przybywać do Ameryki? Wiem, że to dość absurdalne pytanie - no, w końcu ci bogowie nigdy nawet nie istnieli - wyobraźmy sobie jednak, że żyli naprawdę. Czy zostali tam, gdzie byli, czy też może przybyli za swoimi wyznawcami? Co się stanie, jeśli się o nich zapomni?
Jeśli mam być szczera, to średnio mi się ta książka podobała, była momentami zbyt schizowa. Od razu przypomniała mi się twórczość Witkacego, jaką pamiętam z liceum - "Szewcy", "Pożegnanie jesieni", a więc coś, czego stanowczo nie lubię. Zbyt naturalistycznie, zbyt brutalnie... Pozostawiła po sobie olbrzymi niesmak (głównie ze względu na dwie sceny seksu, opisane po prostu obrzydliwie - zwłaszcza ta pierwsza).
Trzeba jednak przyznać, że było kilka wątków, które mnie bardziej zainteresowały. Pierwszym jest motyw skrzata - kobolda z wysp brytyjskich. Opowieść o dziewczynie, która, będąc już w Ameryce, codziennie stawiała na parapecie miskę mleka dla skrzatów, przypomniała mi Judysię z mojej ulubionej książki - "Pat ze Srebrnego Gaju" - która również stawiała taką miskę dla koboldów, a w wolnych chwilach często wspominała "starą Irlandię".
Kolejna rzecz, którą z pewnością zapamiętam, to wątek zaginionych dzieci - już dawno nic tak bardzo mną nie wstrząsnęło! W ogóle nie spodziewałam się takiego rozwiązania tej sprawy, naprawdę, aż dreszcz mnie przeszedł. Moment, w którym wszystko się wyjaśniło, był chyba najlepszym w całej książce.
Z kolei to, co miało być największym zaskoczeniem - dwuosobowe oszustwo - jakoś niespecjalnie mnie ruszyło. W sumie można było się czegoś takiego spodziewać, od początku nie ufałam temu bohaterowi. A skoro już jesteśmy przy oszustwach, to wspomnę też, że ani Wednesday, ani Gaiman chyba nie słyszeli o współsprawstwie, co jest jednak trochę smutne.
Więcej po tę powieść na pewno nie sięgnę - uważam, że "Księga cmentarna" była lepsza. Możliwe jednak, że jeśli lubicie np. Witkacego, będziecie zachwyceni. Ja niestety nie jestem.
Tytuł oryginału: American Gods
Tłumaczenie: Paulina Braiter
Wydawnictwo MAG, 2007
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz