Około 5-6 lat temu miałam olbrzymią fazę na czytanie blogów kosmetycznych, włosowych itp. Naprawdę, przeczytałam takich blogów całą masę, i to od deski do deski. Zaczęłam się interesować składami, najpierw wypisując sobie na kartce kilka najbardziej szkodliwych substancji i szukając kosmetyków bez nich, potem pogłębiając swoją wiedzę coraz bardziej i bardziej, aż zaczęłam kupować jedynie kosmetyki naturalne (które często nie afiszują się na opakowaniu posiadaniem pięknego składu i potrafią być naprawdę tanie!). To były te czasy, kiedy potrafiłam mimo zmęczenia robić sobie kilkuetapową pielęgnację skóry i włosów - i często żałuję, że mój zapał tak bardzo po pewnym czasie zelżał. Wiele nawyków mi pozostało, np. nadal kupuję jedynie naturalne kosmetyki - tylko w tych "włosowych" dopuszczam lekkie silikony, no i odpuszczam też nieco kremom do rąk. Co do reszty, składy muszą być u mnie na tip top.
"Sekrety urody Koreanek" kupiłam sobie właśnie w tamtym okresie na fali wielu pozytywnych recenzji. Z rozmachu przeczytałam kilka najważniejszych rozdziałów i nawet zaczęłam stosować się do niektórych rad. Tym razem postanowiłam przeczytać tę książkę od A do Z. Pamiętałam, że te kilka przeczytanych rozdziałów oceniłam bardzo pozytywnie, więc spodziewałam się, że i całość spodoba mi się tak samo. A jak wyszło?
Charlotte Cho, autorka książki, to Amerykanka koreańskiego pochodzenia, która dopiero w wieku dwudziestu paru lat po raz pierwszy w życiu odwiedziła ojczyznę swoich rodziców, Koreę Południową, i oczywiście zakochała się w niej. A przy tym odkryła, jak bardzo koreańskie podejście do pielęgnacji cery i makijażu różni się od tego, do którego przywykła w Stanach. Przejście na koreańską pielęgnację odmieniło (na lepsze) cerę autorki, dlatego utworzyła sklep internetowy z koreańskimi kosmetykami i napisała tę książkę.
Jeśli chodzi o zasady pielęgnacji, to z poradnika najbardziej zapamiętuje się 3 rzeczy: dwuetapowe oczyszczanie, filtry i maseczki w płachcie. I myślę, że zwłaszcza dwa pierwsze elementy są najbardziej w pielęgnacji kluczowe: o filtrach chyba nawet nie muszę za dużo mówić, każdy chyba o nich wie (na plus więc spis filtrów fizycznych i chemicznych); natomiast o skuteczności dwuetapowego oczyszczania mogę zaświadczyć po pięciu latach jego stosowania: dzięki niemu zdołałam nieco uregulować pracę swoich gruczołów łojowych, które wcześniej bardzo szalały: strefa T była u mnie raz bardzo sucha, a potem już po dwóch godzinach tłusta, i tak na okrągło. Teraz tego problemu już nie mam. (Autorka najpierw stosuje coś bardziej olejowego, a potem wodnego, ja robię na odwrót, moja cera tak woli.) Jeszcze a propos filtrów, to autorka rekomenduje stosowanie ich codziennie, nie tylko w lato; wskazuje, że obecnie znajdziemy dużo filtrów nietłustych i niebielących. I kurczę, chciałabym, żeby tak było na polskim rynku, bo w tej chwili znalezienie niebielącego filtra o w miarę dobrym składzie i w dobrej cenie jest zadaniem bardzo trudnym. Filtry wchłaniające się mają zazwyczaj w składzie alkohol, a ja go bezwzględnie unikam. Dlatego filtr, którego używam, choć ma nawet spoko cenę i skład i nie bieli, jest okropnie tłusty i nie wchłania się; muszę do niego związywać włosy (żeby nie ocierały się o filtr na plecach), a twarz przypudrowywać. Jest to strasznie irytujące, ale lepszej opcji nie znalazłam. Skutek jest taki, że filtry są u mnie tylko latem, a szkoda...
Nie ze wszystkim się jednak z Charlotte Cho zgadzam; autorka wskazuje, że naturalne kosmetyki wcale nie są lepsze, no a właśnie według mnie są - ich stosowanie stanowiło dla mojej cery największy przełom. Charlotte Cho za swoją tezą wysnuwa następujące argumenty: istnieją drażniące naturalne składniki, np. trujący bluszcz; naturalne kosmetyki są wolne od konserwantów i bardzo szybko się psują (więc często trzeba je wyrzucić, zanim się je do końca zużyje). Według mnie te argumenty są totalnie od czapy; przecież żaden producent nie będzie losowo wrzucał do swoich kosmetyków wszystkich możliwych roślin, a jedynie te, które mają udowodnione pozytywne działanie. To tak, jakby zrezygnować z jedzenia pieczarek tylko dlatego, że ktoś zatruł się muchomorem. Po drugie, "naturalne" nie znaczy "wolne od konserwantów", tylko: "z naturalnymi konserwantami". Więc istnieją konserwanty bezpieczne dla skóry i dla środowiska, no i dzięki temu żaden kosmetyk się nie psuje. Szczerze mówiąc, mi się naturalny kosmetyk jeszcze ani razu nie zepsuł... Wreszcie, autorka kończy konkluzją, że "najważniejszą rekomendacją dla kosmetyku jest wiedza o tym, które składniki u ciebie skutkują, a które nie" - i owszem, jest to prawda, ale jednocześnie parę stron dalej znajdziemy utworzony przez nią spis "przebojowych składników pielęgnacyjnych" i... tak, wszystkie poza jednym to składniki pochodzenia naturalnego. I to właśnie je uznano za najbardziej skuteczne, a nie żadne syntetyki. Daje to do myślenia, zwłaszcza jeśli zauważymy, że jedyny składnik nienaturalny to nadtlenek benzoilu (benzoyl peroxide), przed którym wcześniej autorka nas ostrzegała wskazując, że czasem wykazuje drażniące działanie i powoduje inne niepożądane skutki uboczne...
W którejś recenzji na "Lubimy czytać" widziałam, że ktoś wskazał błędy występujące w rozdziale o filtrach. Ja się na nich aż tak bardzo nie znam, ale jeśli jesteście zainteresowani tematem, to poszukajcie (łatwo wystarczy znaleźć tę recenzję, wystarczy poszukać pod kątem opinii oceniających książkę najniżej). Osobiście nie jestem w stanie stwierdzić, czy te zarzuty są prawdziwe. W ogóle, w tej książce autorka podaje też dużo przykładów kosmetyków, których używa (konkretnych produktów), i aż mnie korciło, żeby sprawdzić ich składy i zobaczyć, czy nie ma w nich np. alkoholu, przed którym autorka nas ostrzega. Ostatecznie jednak doszłam do wniosku, że nie ma to sensu, bo składy tych kosmetyków przez te parę lat mogły zmienić się milion razy.
Co ciekawe, jest to książka stricte o pielęgnacji tak mniej więcej w połowie. Pozostałą część zajmuje opisywanie Seulu, jego zwyczajów, różnych anegdotek. Jest nawet cały rozdział poświęcony zakupom w tym mieście. Na początku bardzo mi się to podobało, ukazywało bowiem koreańskie zasady pielęgnacji w szerszym kontekście. Trochę było to dla mnie jak książka podróżnicza ;) Zwłaszcza że czasami opowieści o Korei nie miały nic wspólnego z pielęgnacją, np. wtedy, kiedy autorka opowiada o ulubionych k-dramach czy o popularności randek w ciemno. Niestety, im dalej w las, tym częściej łapałam się na wrażeniu, że "to już było" i Cho powtarza dane kwestie po parę razy. Autorka starała się opowiadać i o Korei, i o pielęgnacji, i właściwie chyba sama nie wiedziała, czy chce napisać bardziej poradnik czy studium kultury Korei, tak jakby po drodze się nieco pogubiła.
Książkę oceniam bardzo dobrze, bo jednak przekazywane w niej porady mogą naprawdę uratować czyjąś cerę. Niestety, liczyłam na lekturę rewelacyjną, a do takiej trochę brakuje. Musicie też wziąć pod uwagę język - nieco infantylny. Czuć, że docelowym odbiorcą są bardziej nastolatki niż dorosłe kobiety, a może po prostu taki jest styl autorki. Czytało się to łatwo, ale momentami ten język mnie przerastał ;) I może rzeczywiście jeszcze 5 lat temu by mi się podobało dużo bardziej.
Tytuł oryginału: The Little Book of Skin Care. Korean Beauty Secrets for Healthy, Glowing Skin
Data pierwszego wydania: 2015
Tłumaczenie: Joanna Dziubińska
Wydawnictwo Znak, Kraków 2016
Liczba stron: 224
Moja ocena: 7/10
Kiedyś gdzieś mi mignęła ta książka i nawet przez chwilę byłam nią zainteresowana. Ale jakoś nie miałam okazji jej przeczytać i wkrótce o niej zapomniałam ;). I teraz chyba też nie wrócę, bo jestem pod opieką dermatologa (po 30-tce pojawił się u mnie trądzik XD), więc i tak zapewne bym nie skorzystała z rad autorki.
OdpowiedzUsuńA w ogóle jak Cię interesuje Korea, to polecam kanał na Youtube - "Pierogi z kimchi" (chyba, że już znasz ;))
UsuńAaa, rozumiem. Trzymaj się i oby porady dermatologa okazały się strzałem w dziesiątkę :) I dziękuję za polecenie! Nie znałam tego kanału
UsuńWtrącam się - ja kilka razy oglądałam "Pierogi z kimchi" i może czasami troszeczkę jest mi za długo, ale tematyka bardzo ciekawa i też polecam. Przy okazji powiem, że autorka napisała książkę, z tego co wiem czysto przepisową, ale nie widziałam jej osobiście, więc się nie wypowiem. ;)
UsuńNo właśnie zasubskrybowałam sobie ten kanał, bo jest na nim dużo przepisów, w wolnym czasie pooglądam i może coś sobie zapiszę :) Obejrzałam fragmenty różnych filmików i autorka sprawia naprawdę fajne wrażenie. A ta książka jakoś mi umknęła, dzięki!
UsuńNo dobra, a teraz osobiście bez wtrącania. :D
OdpowiedzUsuńCo do podwójnego oczyszczania to próbuję to wdrożyć, ale na razie idzie mi... Opornie. Filtry staram się. Co ciekawe ja też zgłębiałam temat filtrów i rzeczywiście nie jest to prosta kwestia. Natomiast z maseczkami w płachcie to u mnie na przykład średnio - spora część wywołuje u mnie swędzenie, co praktycznie nie zdarza się przy pozostałych typach maseczek.
Książki raczej czytać nie będę (nie do końca moja tematyka, a też nie za bardzo podoba mi to co opisałaś na temat stylu pisania autorki), ale Twoją opinię przeczytałam z dużą przyjemnością! :)
Opornie, bo zajmuje więcej czasu, czy coś nie tak z kosmetykiem? Ja trzymam się wersji płyn micelarny + mleczko, próbowałam kiedyś różnych żeli pod prysznic i nawet pianek, ale okazało się, że moja skóra po prostu nie lubi tej formy i jest po tych kosmetykach zbyt wrażliwa, nawet jak miały megałagodny skład. A mleczka uwielbia :)
UsuńJa nie mam jakoś cierpliwości do maseczek, teraz przerzuciłam się na sera, wklepuję wieczorem i nie muszę nic zmywać i się męczyć. Ale co do maseczek w płachcie to się zastanawiałam kiedyś, czy nie dać im szansy (bo maseczki znałam tylko takie typowe do rozsmarowania i potem zmycia), ale jakoś mnie tu nie przekonuje ilość śmieci, no bo i ta płachta, i opakowanie, i w ogóle. A to wszystko na raz tylko. Póki co zostaję przy serum, znalazłam takie fajne w szkle i tylko pipeta jest plastikowa, ale za to starcza na wiele miesięcy.
Dziękuję za miłe słowa! Dobrze wiedzieć, że te moje wypociny czyta się całkiem w porządku :D
Oczywiście nie chodziło o żele pod prysznic, tylko żele myjące do twarzy XD
Usuń