Być może pamiętacie, że jestem fanką Taylor Swift (jeśli możecie to samo powiedzieć o sobie, zajrzyjcie koniecznie do tego wpisu). Dlatego kiedy zobaczyłam okładkę "Lata złamanych zasad" i napis "inspirowany piosenkami Taylor Swift", wiedziałam, że muszę sięgnąć po tę powieść i przekonać się, jak dużo Taylor jest w niej w rzeczywistości.
Meredith wraz z rodzicami wyrusza w podróż na Paqua Farm - farmę należącą do jej dziadków, położoną na wyspie Martha's Vineyard w USA. Rozpoczyna się przedślubny tydzień - już niedługo na wyspie przed ołtarzem stanie kuzynka Meredith, Sarah. Powrót na wyspę to dla Meredith rozdrapywanie ledwo co zasklepionych ran - Farma to miejsce, które ukochała zmarła siostra Meredith, Claire. Czy pobyt na wyspie osłodzi Meredith zorganizowana przez młodą parę gra w Zabójcę i nowo poznany brat pana młodego, Wit?
"Lato złamanych zasad" niestety trochę mnie rozczarowało. Nawiązania do Taylor są w mojej ocenie zbyt rzadkie, żeby powoływać się na piosenkarkę na okładce. Ot, jedna z bohaterek jest swiftie (co jest po prostu wspomniane i nie idzie za tym zbyt dużo treści) i bohaterowie dwa czy trzy razy słuchają Taylor. Nie ma tu też wdrukowanej playlisty z piosenkami Taylor, jest za to kod QR z playlistą na Spotify (trochę szkoda, bo jakkolwiek teraz dużo osób korzysta z tej platformy, to co, jeśli ktoś po tę powieść sięgnie, powiedzmy, za 20 lat, i playlisty już nie będzie na Spotify, albo nie będzie już nawet samego Spotify?). No ale dobrze, na razie wszystko działa. Zajrzałam już po lekturze powieści do tej playlisty i czekało mnie spore rozczarowanie... piosenki Taylor zajmują w niej bardzo mało miejsca, nawet nie połowę. Nie są to też piosenki, które jakoś bardzo, bardzo, bardzo nawiązywałyby do treści książki (czy też raczej książka do nich). Najbliżej są tu "Hey Stephen" i "Cruel Summer", ale reszta?...
Może zatem broni się sama treść, już abstrahując od obiecanek na okładce? Niestety, powieść jest bardzo przewidywalna. Akcja toczy się wokół chyba najbardziej popularnego romansowego schematu: lekko niefortunne zapoznanie, wybuch wielkiej miłości, jeszcze więcej miłości, wielki kryzys i zakończenie (czy smutne, czy radosne, oczywiście nie zdradzę). To, że akcja toczy się dosłownie przez tydzień (do ślubu), nie pomaga. Meredith i Wit przez tydzień poznają się i robią rzeczy, które innym parom w normalnych warunkach zajmują miesiące, jeśli nie lata. To, że akcja trwa tylko tydzień, a w międzyczasie bohaterowie i dopiero się zapoznają, i zaczynają u siebie nocować, i sypiać, i przeżyć kryzys, nie było dla mnie zbyt wiarygodne. Oczywiście można zakochać się w jeden dzień (pięknie napisanym przykładem jest tu "Noelka"), ale przeżycia głównych bohaterów w okresie zaledwie jednego tygodnia były dla mnie zbyt intensywne.
Być może dla oceny wiarygodności pewne znaczenie ma jednak fakt, że rodzina Meredith jest bardzo wyluzowana i nowoczesna. Rodzice dziewczyny nie mają żadnego problemu z tym, że ich córka wymyka się nocami do chłopaka, którego ledwo zna (umówmy się, to, że jest on bratem pana młodego, nie znaczy, że nie może być w związku np. ukrytym narcyzem i te cechy mogą wyjść na jaw już za późno, przykładowo w razie pojawienia się niespodziewanej ciąży po tygodniu znajomości). O tej nowoczesności (nie mam pomysłu, jak to nazwać inaczej) świadczy też to, że są tu dwie kobiety pozostające ze sobą w związku małżeńskim, z których jedna jest z ciąży z tą drugą. Czy jest to dla Was plus, czy minus, oceńcie sami - jak wiadomo, podejścia są różne i ja nie będę Was zachęcać do przyjęcia żadnego z nich, bo też nie o tym jest ten blog. Nadmienię tylko, że wpłynęło to u mnie na ocenę końcową.
Jeśli chodzi natomiast o kreację bohaterów... Meredith jest tu stawiana jedynie w kontraście dla zmarłej Claire. Jest albo siostrą Claire, albo dziewczyną Wita, i nikim więcej. Wiemy o niej może jedynie to, że kocha placki owocowe i jest mistrzynią chamskiego wtryniania się innym w kolejkę, co opisane jest jako sprytne i fajne. Wit natomiast opisany jest dobrze - miał to być po prostu najbardziej sympatyczny chłopak, jakiego spotkacie w książkach, i chyba właśnie ta sympatyczność go zabiła. W pewnym momencie zamiast fajnego, wyluzowanego chłopaka o dużym poczuciu humoru zobaczyłam niedojrzałego, dziecinnego nastolatka i niestety ta wizja została ze mną już do samego końca.
Plusem powieści był natomiast wątek przyjaciół Meredith, od których odsunęła się po śmierci siostry, a z którymi miała szansę ponownie się zbliżyć na wyspie. Jest tu jedna złośliwa (czytaj: najlepsza, bo mówiąca prawdę) przyjaciółka, która niezbyt lubi Wita, i jest ona postacią, która jako jedyna zauważała, jak bardzo Meredith została opętana przez tę nową relację - i jak chamsko i olewczo zaczęła traktować innych, gdy poznała chłopaka. W skrócie, wystarczy, że na horyzoncie pojawi się nowy facet, a Meredith już zapomina o spędzaniu czasu i z rodziną, i z przyjaciółmi, i ta nowa znajomość znajduje się w jej hierarchii wyżej niż np. sojusz w grze zawarty z przyjaciółmi. Mam wrażenie, że ta koleżanka to najjaśniejszy punkt całej książki - pokazuje Meredith, że wcale nie jest taka fajna.
Czy zachęcam? Niezbyt. Czy sięgnę po inne książki autorki? Kiedyś chyba tak, bo po pierwsze liczę, że jeszcze będzie lepiej (inni bohaterowie), a po drugie, nadal łudzę się, że rzeczywiście dostanę w nich więcej Taylor. Na pewno jednak nie nastąpi to w najbliższym czasie.
Na osłodę wstawiam wspomniane już "Cruel Summer" - wahałam się nad "Hey Stephen", ale zarówno lato w tytule, jak i kolorystyka okładki mówią, że to właśnie piosenka z albumu "Lover" jest tu chyba dla autorki kluczowa.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz