środa, 8 maja 2019

Lucy Maud Montgomery "Dolina Tęczy"

"Dolina Tęczy" jest piękną opowieścią o dzieciństwie, o radościach i smutkach wieku dziecięcego, kiedy to człowiek pragnie jak najszybciej wybiec w swoje ulubione miejsce, a kawałek ziemi przekształca się w jego wyobraźni w coś zupełnie innego. Pamiętam do dzisiaj, jak bawiłam się w ogródku u babci, że jestem kucharką i robiłam zupy z błota albo że jestem bohaterką, która dzielnie wkracza do mrocznego zamku (ciemnej stodoły), skąd dobiegają ryki potwornych stworzeń (byki mocujące się z łańcuchami). Także dzieci Ani i Gilberta miały takie swoje zaczarowane miejsce - dolinkę niedaleko domu, którą nazwały Doliną Tęczy.

O ile z "Ani ze Złotego Brzegu" najbardziej polubiłam Di, tak teraz palmę pierwszeństwa dostał ode mnie Walter, mały poeta o ciemnych włosach i melancholijnych, szarych oczach. Poznajemy też resztę dzieci, znowu jednak mam wrażenie, że autorka niezbyt lubiła najmłodszego syna Ani, Shirleya. Był taki pominięty! - zawsze gdzieś w tle, bardziej zżyty ze służącą, Zuzanną Baker niż z własną matką. I tu także chciałabym dodać parę słów o Zuzannie. Mam do niej mieszane uczucia - z jednej strony da się lubić, jest taką gorszą wersją Judysi z "Pat ze Srebrnego Gaju", a przy tym jest taka "swojska". Z drugiej strony nie mogę jej wybaczyć, że właściwie odebrała Ani syna - zobaczcie tylko na ten nieco długi, lecz całkowicie obrazujący sytuację cytat:

Shirley, "mały Murzynek", jak go w rodzinie nazywano, leżał uśpiony w objęciach Zuzanny. Miał ciemne włosy, ciemne oczy i śniadą cerę o zaróżowionych policzkach, a Zuzanna darzyła go specjalną miłością. Po jego urodzeniu Ania przez dłuższy czas chorowała, więc Zuzanna matkowała dziecku z namiętną czułością, jakiej nie zaznało żadne z dzieci, choć wszystkie były jej drogie. (...)
- Dałam Shirleyowi prawie tyle z siebie, co i pani, droga pani doktorowo - mawiała Zuzanna. - Nic dziwnego, że uważam go za swoje własne dziecko.
Istotnie, Shirley zawsze biegł do Zuzanny, gdy pragnął pieszczoty, i zawsze najchętniej zasypiał pod ochroną jej macierzyńskich ramion. (...)
Podczas nieobecności państwa Blythe'ów Zuzanna zabrała małego Shirleya do swego brata i miała go wyłącznie dla siebie przez trzy miesiące, podczas gdy reszta dzieci przebywała w Avonlea.

Według mnie takie przywiązanie do obcego dziecka jest zwyczajnie niezdrowe i tu mogę w pełni zgodzić się z Małgorzatą Linde, że "Zuzannie daje się zbyt wiele swobody".

Oprócz dzieci Blythe'ów mamy jednak drugą grupę dzieci - nowych mieszkańców plebanii: Jerry'ego (Geralda), Florę, Unę (która polubiłam najbardziej) i Karolka, przybyłych do Glen razem ze swoim ojcem, pastorem Johnem Meredithem. Poza tym jest też sierota Marysia Vance, która uciekła od swojej okrutnej opiekunki, lecz która budzi w czytelniku całą gamę uczuć, od niechęci po współczucie. I właściwie w "Dolinie Tęczy" więcej jest opowiadań o dzieciach z plebanii niż o mieszkańcach Złotego Brzegu, lecz o dziwo mi to wcale nie przeszkadzało. Można powiedzieć, że to trochę jak powiew świeżości w serii o Ani. Podobne uczucia mam zawsze, kiedy czytam te tomy Jeżycjady, w których Borejkowie występują również gdzieś w tle, a nie na pierwszym planie. To w sumie niemal identyczna sytuacja.

Myślę, że warto też wspomnieć więcej o pastorze, który jest co prawda miłym i ujmującym charakterem człowiekiem, lecz przy tym kiepskim ojcem, który w ogóle nie kontroluje swojej gromadki, a właściwie to nawet nie stara się tego robić. Bardzo kocha swoje dzieci, głównie chyba przez wzgląd na pamięć swojej ukochanej zmarłej żony, Cecylii, jednak do wychowywania dzieci to on się stanowczo nie nadaje. I ten właśnie temat został dość szeroko poruszony w książce. Całe szczęście, że zjawiła się Rosemary West, bohaterka, którą również bardzo polubiłam.

Jako ciekawostkę dodam, że akcja książki zaczyna się około 1906 roku, lecz została wydana w 1919. Jest to ważne z tego względu, że dorośli bohaterowie książki, na czele z Ellen West, rozmawiają tu na tematy polityczne:

Była kobietą niezwykle oczytaną, a ponieważ właśnie studiowała książkę o cesarzu Niemiec, była ciekawa, jakie zdanie o nim ma pan Meredith.
- Niebezpieczny człowiek - brzmiała odpowiedź.
- Ma pan słuszność - skinęła głową panna Ellen. - Proszę zapamiętać moje słowa, panie Meredith, ten człowiek szykuje się do jakiegoś czynu. Coś go pcha naprzód. Musi na świecie rozniecić pożar.
- Jeżeli pani myśli o wszczęciu wielkiej wojny, to przyznam, że ja tego nie przewiduję - zauważył pan Meredith. - W naszych czasach trudno byłoby coś podobnego rozniecić.

Wyobrażam sobie, jak te słowa mogły mocno zabrzmieć w rok po zakończeniu I wojny światowej - potem bohaterowie mają dyskusję na temat militaryzacji Niemiec... Zresztą, jak możemy się nauczyć z historii, każde czasy są dobre, żeby "coś podobnego rozniecić". Daje do myślenia.

Polecam bardzo tę książkę, bo chociaż to historia szczęśliwego dzieciństwa, to w tle poruszane są tematy bardzo ważne. W ogóle u Montgomery często tak jest - wystarczy przypomnieć sobie wstawki o prawach wyborczych dla kobiet z "Ani z Zielonego Wzgórza".


Tom VII serii o Ani
Tytuł oryginału: Rainbow Valley
Tłumaczenie: Janina Zawisza-Krasucka
Wydawnictwo Literackie, 2005


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Co, jeśli pod dnem jest coś jeszcze? "Wakacje pod morzem" Marty Bijan

Już kiedy zaczęłam czytać "Muchomory w cukrze" , wiedziałam, że odnalazłam skarb. Uczucia towarzyszące głównej bohaterce, styl aut...