Był taki czas, kiedy byliśmy młodzi,
Kto bał się walk? Dziś - starość już doskwiera.
I nawet tchórz też stawał się odważny,
Czy wtedy ktoś z nas lękał się umierać?
A zbrojny lud diabelskim wybuchł śmiechem
I zapach krwi piekielną radość wzniecił,
I była noc, gdy z rąk mych zginął człowiek,
I tyle gwiazd, i księżyc jasny świecił.
Tak młody był, że mógł być moim bratem,
Nie czułem nic, patrzyłem nań wesoło,
Jak kuli strzał śmiertelnie wskroś go przeszył,
Tak smukły był i tak miał blade czoło...
Uniosłem broń w geście mojego męstwa,
A wokół wróg i martwe, krwawe ciała
I zapach krwi, co jeszcze ostygała,
I tryumf mój, i gorzki smak zwycięstwa.
Kiedy po raz pierwszy wzięłam do ręki "Anię z Wyspy Księcia Edwarda", wiedziałam od razu, że to będzie coś wielkiego. Nie miałam pojęcia, dlaczego tak by miało być, ale po prostu to przeczuwałam. I tak rzeczywiście jest.
Dlatego też chcę od razu na wstępie zaznaczyć jedną rzecz. Tytuł polski nie odzwierciedla istoty tej powieści, nie są to, jak nam mówi okładka, "przygody Ani" (co za nędzny chwyt marketingowy), lecz opowieści o losach jej sąsiadów i znajomych, z których nie wszyscy za rodziną Blythe'ów przepadają. Moim zdaniem lepiej byłoby przetłumaczyć tytuł tej książki dosłownie - "Blythe'owie są cytowani" - bowiem rzeczywiście, są oni cytowani wszędzie i wciąż.